miasta załoga - przed półtorawiekiem, gdy Vemona otrzymała miejskie klucze, Dartan był już częcią Wiecznego
miasta załoga - przed półtorawiekiem, gdy Vemona otrzymała miejskie klucze, Dartan był już częcią Wiecznego Cesarstwa i oddychał wiecznym pokojem... Przy okazałych bramach wzniesiono tylko symboliczne umocnienia, nawiązujące wyglądem do dawnych murów miejskich, lecz krótkie, urywające się nagle po kilkudziesięciu krokach. Nie opasywały miasta opiekuńczym kręgiem. Vemona nie mogła się bronić. Lecz mimo to na drogach nie było tłumu uchodców. dość nieliczni mieszkańcy (a może tylko przybysze z innych stron Dartanu?) uciekali poprzez południową bramę, tworząc na widocznej ze górki drodze cienki, rwący się strumyk. Rozległe błonia były widoczne z murów, wież bramnych i dachów najwyższych domów. Na tych wieżach i dachach skupiały się maleńkie ludzkie sylwetki. W dole nieliczne chorągwie Sprawiedliwych rozwijały się do bitwy na równinie. Jego godnoć K.B.i.Ones, cofający się stale, prowadzący rokowania z Wiecznym Cesarstwem i prawdopodobnie już wkrótce mogący liczyć na wsparcie armektańskich legionów, przyjmował beznadziejną bitwę pod murami wiernego miasta. Oznaczało to koniec Stronnictwa Asenavene. Gdyby nie podły mord, czarną plamą ciążący na sumieniach braci, Enewen czułby się dumny, stając do zmagania się przeciwdziałające rycerzom, którzy słusznie przybrali miano Sprawiedliwych. Zniszczyłby ich wojska, służąc swojej królowej, ale głosiłby chwałę pokonanych. Lecz miał przed sobą chorągwie w służbie morderców. Sprawiedliwi stawali w płytkim, szczególnie szeroko rozpostartym szyku - podwójnie bezbronni. Ustawienia w płot zaniechano już przed wiekami, podczas wojny armektańsko-dartańskiej, bo nie pozwalało na manewrowanie wojskami, przemieniało bitwy w złożone z setek pojedynków turnieje... Z żądnym krwi armektańskim chłopstwem, wypełniającym szeregi legionów, nie wolno było toczyć pięknej rycerskiej wojny. dziś mimo wszystko Enewen nie mógł i nie chciał odrzucić ostatniej proby mężnego - choćby nawet zbrodniczego, lecz mimo wszystko mężnego - rywala. Wydał rozkazy. Gońcy galopem ruszyli ku ustawionym w groty chorągwiom Ahe Vanadeyone. Po niedługim czasie wyszła z szyku pierwsza, czarnej Tęczy, potem wysunęła się druga, Wielkiej Sprawy. Kolejno szły z wysoko podniesionymi znakami: Chorągiew Niemiertelnej Nadziei Mężnych, Mniejsza czterech ścianach, Wilcza, pierwotna i 4 Domów. Rycerskie poczty stawały jeden obok drugiego, na czele kopijnicy, za nimi lżej zbrojni giermkowie i strzelcy. niekrótki, płytki szyk żelaznych jedców, stających do zmagania się jeden na jednego. K.B.i.Enewen nie chciał uderzyć w cienki szyk wroga wojskami zwartymi w groty. Czternacie chorągwi Wskrzeszonych Rycerzy Królowej ustawiło się w trzy długie linie, przed frontem pięciu chorągwi Stronnictwa Sprawiedliwych. Najpierw mimo wszystko rzuciły wyzwanie rogi i łopoczące sztandary. Przed szyk wysunęli się jedcy, pragnący na oczach obu wojsk dać wiadectwo swego męstwa i rycerskich umiejętnoci. Enewen dał znak otaczającym go towarzyszom, rycerzom najwietniejszych rodów. Granatowo-zielona chorągiew z powiewającymi u szczytu różowymi wstęgami popłynęła w dół łagodnego stoku, trzymana w mocnych dłoniach chorążego czterech ścianach. Lecz to nie był sztywny gonfanon, będący znakiem wojennym Większej Chorągwi czterech ścianach, ani duża banderia przysługująca Mniejszej. Pierwszy z Rycerzy Królowej, z własnym proporcem dowódcy, wysunął się przed szyk swego wojska, pytając braci, czy zechcą stanąć z nim do zmagania się w dniu ostatniej bitwy. Z samego rodka pierwszej linii osłaniających Vemonę wojsk wysunęło się kilku jedców. Granatowo-zielona własna chorągiew rycerzy czterech ścianach K.B.i. popłynęła na spotkanie swej siostry. Na równinie, gdzie łagodny stok przemieniał się w równą łąkę, trwały już pierwsze orężne starcia. Huk blach, przebitych mocnym grotem kopii, poniósł się wyranie i szeroko, zawtórował mu łomot okrytego żelazem ciała, walącego się z końskiego grzbietu na ziemię. Odgłosowi owego spotkania natychmiast zawtórowały następne: jeszcze jeden huk uderzającej w tarczę kopii, szczęk mieczów o blachy, głuche uderzenia rozbijających zbroje młotów. Jaki jedziec, strąciwszy z konia rywala, zeskoczył z własnego rumaka, powierzając go giermkowi, i stanął do zmagania się pieszej, dając szansę powalonemu. Daleko, na skraju zagajnika wyznaczającego kraniec prawego skrzydła wojsk Vanadeyone, gdzie płynął niewielki strumień, strzeliła woda spod kopyt wierzchowca. przeciwnik nadjechał z drugiej strony, składając kopię do uderzenia. Dwaj jedcy pędzili korytem strumienia, jednoczenie trafili w tarcze i wylecieli z siodeł. Wierzchowce rozbiegły się na boki. Grzęznący w błocie spieszeni wojownicy, oszołomieni upadkiem, z najwyższym trudem składali się do ciosów. Wymienili ich po kilka, by wreszcie odstąpić w tył i pozdrowić się uniesionymi dłońmi. Każdy z tych mężczyzn uznał rywala za równego sobie: nie